„Moim domem jest las”-wspomnienie o Józku Polańskim
Józka nie znałem dobrze. Ostatni raz rozmawialiśmy w kwietniu, na spotkaniu Bieszczadników w Solnym. To była taka zwyczajna, towarzyska pogawędka. Bardziej skupiałem się na zdjęciach, które mu robiłem, bo w jego twarzy widziałem wszystko to, co tak bardzo chce się zobaczyć w człowieku (w tym prawdziwym człowieku). Zobaczyć to, czego nie zobaczy się w lustrze. Dziś żałuję, że nie zadałem mu pytań, które od dawna nosiłem w głowie. Myślałem, że jeszcze będzie czas i lepszy moment na takie rozmowy. A teraz już wiem, że ten moment nigdy nie nadejdzie.
Nie znałem go dobrze, ale wiele o nim słyszałem. Skarbnicą wiedzy o losach Józka jest dla mnie Edek Marszałek i jego opowieść „Józek od szczęśliwych koni”. Wyłania się z niej historia młodego chłopaka, który zafascynowany opowieścią o Lutku Pińczuku przyjeżdża z Krakowa pod koniec lat 60-tych XX wieku w Bieszczady. Żyje niczym nomad, blisko natury, po swojemu,często pod prąd. Długie włosy, kowbojski sznyt, dzika przyroda, bliski kontakt z dzikimi zwierzętami. I te konie, Józkowy cały tabun. Pozwalał im żyć jak przed wiekami, bez żadnej ludzkiej opieki czy kontroli, co często było mu wyrzucane przez ludzi. Chciał dla nich wolności,jak dla siebie. Wiele lat żył w chacie w Rosochatem, gdzie jedna prycza służyła mu za posłanie, a druga zawalona była mnóstwem książek. Przyciąga turystów, studentów, artystów, miłośników koni i zafascynowanych nim ludzi ze świata, jak Julio znad Gibraltaru. Ima się różnych zajęć -zrywka w lesie, szuflowanie szyszek, odsiewanie nasion, wożenie turystów, czasem zaoranie komuś pola. Poza wolnością były też ciemne strony życia, konflikty z prawem, z ludźmi,skłonność do alkoholu.
Podczas moich bieszczadzkich rozmów jego imię pojawiało się bardzo często. Szczególnie cenię sobie opowieści Maćka Szczerbickiego z naszych Lutowisk, który znał Józka przez czterdzieści pięć lat. Jest coś niezwykle ujmującego, kiedy prawdziwy twardziel mówi „mój Józek”, a w głosie drży przejęcie. Opowiadał o nim historie, czasem trudne do uwierzenia, ale zawsze pełne czułości i autentyczności. To Maciek uświadomił mi, że już nie będzie drugiego takiego Józka.
Starsi mieszkańcy Lutowisk pamiętają Józka doskonale. I zgodnie twierdzą: to właśnie lata spędzone w Rosochatem, Polanie i Lutowiskach były najważniejszym okresem jego życia –prawdziwego, wolnego życia.
Postać Józka powraca we wspomnieniach wielu Bieszczadników. Inka Wieczeńska przypomniała niedawno ich piękną rozmowę. Edward Marszałek napisał o nim artykuł ”O Józku od szczęśliwych koni”. Jan Darecki, znany jako Pustelnik Jano, często w swoich książkach wspomina o Józku. Dopiero teraz, po jego śmierci zrozumiałem w pełni, jak bardzo był ważny dla Bieszczadów i jak bardzo Bieszczady były ważne dla niego.
W górach nazywano go różnie: Józek Włóczęga, Tarzan z Bieszczadów, najczęściej „ten od koni”. Bo gdziekolwiek szedł, zawsze obok niego był koń. Czasem kilka. Nigdy więcej, niż było trzeba.
Był jednym z ostatnich, którym do życia wystarczał las, woda i ciepły koński łeb o świcie. Jego filozofia była prosta jak deska, a jednocześnie tak bardzo głęboka, że łatwo można było się w niej utopić. Mówił, że koń w boksie jest jak człowiek w garniturze – niby elegancki, ale nieszczęśliwy. Koń to wolność. Nie siodło, nie uprząż. Na oklep. I dusza Józka galopowała przez połoniny, bez ogrodzeń, bez granic.
Nie był święty. Czasem zaklął, czasem przepił ostatnią puszkę mielonki. Ale był prawdziwy. I może dlatego wszyscy go znali, a ci, co nie znali, przynajmniej o nim słyszeli. Mówili: dziwak,pustelnik, wariat. A potem ktoś dodawał, półgłosem: „Ale swoje konie to on kochał, jak mało kto”. I to była prawda. Kiedy tracił wszystko, a życie nie raz odebrało mu i buty, i dach nad głową, nie tracił jednego: wiary. W konie. W wolność. W miłość, na którą czekał latami. W przekonanie, że wolność nie jest luksusem, lecz stanem umysłu.
Nikomu nie robił krzywdy. Jeśli już, to tylko sobie.Czasem przychodził do ludzi. Siadał na schodkach, milczał długo. I nagle rzucał jedno zdanie, które wbijało się w duszę jak nóż w deskę. Na przykład „Nie bój się być sam. Tylko wtedy wiesz,kim jesteś”.
Dopóki w jego życiu nie pojawiła się Ewa był samotny, ale nie był sam. Bieszczady go znały. Wilki go znały. Konie o nim śniły. I my też, choć może nie zawsze potrafiliśmy to wyrazić.
Tęsknimy dziś za jego cieniem...
Po pogrzebie zapytałem Ewę, co w nim kochała. Odpowiedziała bez wahania: wolność,wrażliwość i mądrość. Ich historia to piękna bieszczadzka opowieść o miłości dwojga ludzi,którzy odnaleźli się ponownie po wielu latach. W wywiadzie dla Inki Wieczeńskiej Józek wspominał:
„W sądzie rozpoznałem tę samą czarną dziewczynę, którą poznałem w Zagórzu prawie 25 lat temu. Nie wierzyłem. Oczy mi zwilgotniały. Zaparzyła mi kawę. Tym razem ona dała mi wsparcie. Zaprosiłem ją do Czulni pod Leskiem, gdzie stacjonowałem z końmi. Tam mieszkałem w tipi. Zaczęliśmy jeździć konno, razem gotować obiady. To, co dla mnie było ważne, zaczęło tracić blask”.
Przeżyli razem ponad dwie dekady. Ewa powiedziała mi „To był najpiękniejszy czas w moim życiu”. Jestem jej wdzięczny, że mogliśmy o tym porozmawiać. I nie ma znaczenia, że ostatnie lata spędzili w mieście, w Sanoku, bo wolność była z nimi. Ona ich połączyła.
W świecie, w którym wszystko trzeba mieć, historia Józka przypomina, że czasem wystarczy po prostu być. Choć nie zostawił nic, poza śladami końskich kopyt, zostawił wszystko, co najważniejsze: wolność, miłość do natury, wrażliwość. I pytanie, które zostaje we mnie - czy potrafimy żyć tak, jak chcemy, a nie tak, jak wypada?
Z pogrzebu zwykle wraca się w smutku, w ciszy pełnej zadumy. A ja zamiast żalu, poczułem spokój i wdzięczność. Wdzięczność za to, że mogłem tam być... wśród ludzi, którzy przyszli nie tylko pożegnać Józka, ale też dać świadectwo temu, kim był. Wdzięczność za to, że moim domem stały się Bieszczady – miejsce, które takich ludzi jak Józek nie tylko przyjmuje, ale też rozumie.
A spokój? Spokój był w tym, że mogłem potem usiąść pod moimi ulubionymi Delikatesami „Centrum”, zapalić papierosa i między parkującymi autami zobaczyć, jak Józek znowu jedzie konno w stronę knajpy „Pod Żubrem”. Tak po prostu. Jakby czas się zgiął, jakby Bieszczady nie uznawały ostateczności. I wtedy poczułem, że wolność nie umiera. Że jeśli gdzieś w nas była –zostaje.
Bo takie są właśnie te moje krasnoludki...





















"Bo to jest moje życie...”
„Każdy rejs jest inny” - ten wpis Skipera w jego notatniku, kiedy wspólnie popłynęliśmy do Brossa, skojarzył mi się z moimi „Chreptiowskimi sobotami z gośćmi Roberta Żurakowskiego”. Każda z tych sobót jest inna. Inna, bo każda wnosząca tak dużo w moje życie. Bo wyjątkowi są ludzie, których zapraszam.
Tym razem moim gościem był Piotr „Lupi” Lubertowicz – czołowy polski bluesman, wokalista,gitarzysta, autor tekstów. Od wielu lat związany z polską sceną blues-rockową. Współpracował m.in. z Dżem, Easy Rider, Sławkiem Wierzcholskim i Nocną Zmianą Bluesa, Jackiem Dewódzkim (byłym wokalistą grupy Dżem), Carlosem Johnsonem (USA) oraz muzykami z Breakout, przyjaciel Michała Giera Giercuszkiewicza i wielu innych. Dużo by pisać o jego muzycznej drodze, ale przede wszystkim to wyjątkowy człowiek i właśnie tę jego wyjątkowość poczuliśmy wszyscy tej soboty.
Wiedziałem, że tym razem nie będzie po bieszczadzku. Okazało się jednak, że na spotkanie z Lupim przyszli także prawdziwi Bieszczadnicy. Zarówno Ci, którzy chcieli z nim zagrać, jak i Ci,którzy chcieli Lupiego posłuchać.
Do rozmowy w ogóle się nie przygotowałem. Chciałem, aby popłynęła tak, jak płynie muzykaLupiego, tak jak płynie blues. Pomyślałem sobie, że w zupełności wystarczy to co nas łączy: wspólni przyjaciele (głównie nieżyjący już Cezary Czternastek z Easy Rider), Podhale (Lupi jest z Nowego Targu, a ja pochodzę z Zakopanego), no i ta miłość do bluesa. Okazało się, że to wszystko jest bez znaczenia. Najważniejsza okazała się wrażliwość Lupiego i ta jego życiowa mądrość. Kiedy zadałem mu pierwsze (beznadziejne) pytanie pomyślałem sobie, że będzie ciężko, że Lupi będzie trudnym rozmówcą. Na szczęście zignorował to moje pytanie i zaczął opowiadać chyba to, co dyktuje mu serce, i to była prawdziwa bluesowa opowieść. Opowieść o życiu, czasami bardzo ciężkim życiu, ale też o śmierci, bo przecież ocierał się o nią nieraz.
Słuchałem Go i czułem jak wszyscy wchłaniamy tę jego historię, tak bardzo szczerą. Lupi też chyba to czuł, bo w pewnym momencie zobaczyłem w jego oczach łzy. Nie wstydził się opowiedzieć o swoich nałogach, ciężkich momentach wychodzenia z uzależnienia, ale najmocniejsze były dla mnie jego słowa, o tym jak żyje dzisiaj. Dużo koncertuje, angażuje się w akcje charytatywne i swoją muzyczną wrażliwością dzieli się z innymi. Zwierzył się, że niczego się nie wstydzi, niczego nie żałuje i niczego by nie zmienił, bo to jest jego życie - te słowa zostaną ze mną na długo. To był ten moment, który dotknął mnie najmocniej. Kiedy podczas rozmowy pojawił się też wątek Podhala, miejsca, w którym dziś mieszka i tworzy, powiedziałem „Gdybyś kiedyś miał już dość, jeśli poczujesz, że trzeba coś zmienić –przyjedź. Bieszczady przygarną cię, jak wielu z nas”, a sala odpowiedziała gorącymi oklaskami.To był prosty, ludzki gest, który potwierdził, że tu, w tej naszej przestrzeni, zawsze znajdzie się miejsce dla tych, którzy szukają nowego początku.
Z Lupim zagrał na harmonijce Włodek Biliński, nasz częsty gość w Chreptiowie i to nie było ich pierwsze muzyczne granie w Bieszczadach. Ważnym gościem dla Lupiego podczas tego wieczoru był też Adam „Łysy” Glinczewski, który zagrał specjalnie dla mojego gościa. Lupi uświadomił mi, że nieważne jest, czy gramy bluesa czy bieszczadzkie piosenki, ale najważniejsza jest szczerość i prawda Ta, która płynie prosto z serca, nawet jeśli wyrażona w kilku prostych nutach.
Był moment, kiedy Lupi zaprosił mnie na scenę. Zagraliśmy razem jeden utwór, który zadedykowaliśmy naszemu wspólnemu przyjacielowi, Czarkowi. Bez prób, na żywca. Tak po prostu. Czy się zgraliśmy? Nie wiem. Ale mieliśmy sporo radości z tego grania. Po koncercie spontanicznie zapytałem „Co robisz w piątek? Będziesz w Nowym Targu? Bo w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem mam pokaz mojego filmu o Piotrku Malinowskim. Dużo tam bluesa”. Lupi nawet się nie zawahał, od razu się zgodził. I tak blues z Bieszczadów przeniesie się pod Tatry.
Mam nadzieję, że dla Lupiego ten wieczór był tak samo ważny, bo dzień po koncercie odwiedził mnie w domu, gdzie spędziliśmy kilka godzin na rozmowie, wyjątkowej i poruszającej. Okazało się, że nasze losy biegną zaskakująco równolegle. Podobny rocznik. Prawie sąsiedzi. Podobne wzloty. Podobne upadki. Blues, koncerty, nałogi. Pewnie nieraz ocieraliśmy się gdzieś o siebie,chociażby na pogrzebie Czarka w Brzegu. Jak to możliwe, że dopiero teraz połączyły nas Bieszczady? Mam nadzieję, że to początek naszej dobrej znajomości.I na koniec tej opowieści…
Lubię, kiedy życie zaskakuje mnie w taki sposób. Przypadkowe spotkanie, a przecież jakby zapisane gdzieś wcześniej. Kilka wspólnie spędzonych godzin, rozmowa, nieoczywista wymiana energii, która zostaje z tobą na długo. Siedzisz naprzeciwko człowieka, który też toczył walkę z życiem, znał tych samych ludzi, bywał w tych samych miejscach, w tym samym czasie co ty. I nagle wszystko się zazębia, po takim spotkaniu nosisz jego słowa w sobie, wracasz do tego, o czym czasem chciałeś zapomnieć. Pojawiają się refleksje, ciche wzruszenia, coś mięknie w środku.
Bo takie są właśnie te moje krasnoludki…



























BiesCzadowe impresje – impresje z duszą
Czasem wydaje się, że znasz kogoś dobrze, znasz twarz, nazwisko, parę anegdot. A potem przychodzi taki wieczór, jak ten w Stanicy Kresowej Chreptiów i wszystko się przewartościowuje. Kolejny już raz byłem zaskoczony faktem, że nasi sąsiedzi to nie tylko mieszkańcy, których spotykamy w sklepie, na poczcie, na leśnej drodze. To twórcy, artyści,wrażliwcy. Że sztuka jest bliżej niż myślałem.
Agnieszka i Włodek Bilińscy, nazwiska znane w świecie fotografii przyrodniczej. Fotografują,filmują, tworzą. I jak się okazuje, wciąż potrafią zaskakiwać. Jak piszą w swojej książce, przyjeżdżając w Bieszczady 35 lat temu za sąsiadów chcieli mieć głównie zwierzęta – wilki,niedźwiedzie, rysie. Więc pewnie wtedy nie byliby zachwyceni moim towarzystwem, ale ja dzisiaj jestem bardzo dumny, że mogę o nich powiedzieć „moi sąsiedzi”.
Sobotni wernisaż był pierwszą indywidualną wystawą w Bieszczadach i w Polsce. Do tej pory Agnieszka i Włodek pracowali raczej nad publikacjami książkowymi i albumowymi, biorąc udział w różnych wystawach zbiorowych, także za granicami naszego kraju, zdobywając nagrody i wyróżnienia w prestiżowych konkursach fotograficznych.
Wystawa „BiesCzadowe impresje” to nie katalog pięknych widoczków z kalendarza. To coś więcej, coś, co pozwala zajrzeć w duszę natury, pozwala spojrzeć w siebie. Pejzaże, zwierzęta, drzewa, kwiaty... Dla mnie to bardziej obrazy, nie fotografie, gdzie pędzel zastąpił obiektyw.
Wiedziałem, że Agnieszka i Włodek dużo podróżują. A jednak dzisiaj skupiają się coraz bardziej na tym, co tuż za progiem. Bieszczady stały się dla nich nie tylko domem, ale i niekończącą się inspiracją. I może właśnie w tym tkwi sedno ich twórczości, w zatrzymaniu się, w zauważeniu tego, co inni przegapiają.
Czuję, że wielką wartością naszych sobotnich rozmów jest to, że spotykamy nie celebrytów a naszych sąsiadów. Ludzi, których mijamy na co dzień, a których opowieści o życiu i pasjach pokazują ich wrażliwość i spojrzenie na Bieszczady. Bo przecież każdy z nas widzi je i czuje na swój sposób.
Podczas wernisażu zaproponowałem zabawę: wybierzcie zdjęcie, a autorzy zdradzą, jak je zrobili. Sądziłem, że pójdzie szybko. A tu jedno pytanie, drugie... i lawina. Publiczność weszła z autorami w prawdziwy dialog o obrazie, o emocjach, o technice, ale i o sensie. Zamiast prelekcji mieliśmy spotkanie żywe, prawdziwe, oparte na wzajemnej ciekawości.
I tak, niby kolejna sobota. A jednak znów coś się we mnie poruszyło. Może właśnie o to chodzi, żeby w tym naszym życiu, co jakiś czas otwierać szeroko oczy. I widzieć więcej...
Dzień po wernisażu dowiaduję się, że w prestiżowym konkursie na Fotografa Roku 2025 Oddziału Mazowieckiego Związku Polskich Fotografów Przyrody zdjęcia moich gości zostały docenione przez jury. W kategorii SSAKI " W gęstym lesie" zdobył I miejsce, a w Kategorii KRAJOBRAZ "Mroźny poranek" otrzymał wyróżnienie. Gratulacje kochani!
A na koniec - nie byłbym sobą, gdybym nie zdradził ,że dowiedzieliśmy się nieco o prywatnych zwyczajach moich gości,a mianowicie,kto w domowych pieleszach, potrafi rzucić sandałem... ale o tym wiemy tylko my, uczestnicy tego wyjątkowego spotkania.
Wieczór zakończył się muzyką – prostą, szczerą, taką, która nie potrzebuje wielkich słów ani wirtuozerii, by poruszyć coś w środku. Na scenie duet Adam „Łysy” Glinczewski (gitara i śpiew) oraz Włodek Biliński (harmonijka). „Łysy” to facet, który nie udaje nikogo. Jego palce noszą ślady życia, a niekoniecznie akademii muzycznych. Ale to,co z nich płynie,to czysta emocja,taka, która czasem podchodzi do oczu w postaci łzy. Choć wrażliwość i temperament „Łysego” są zupełnie inne niż te, które spotykamy w fotografiach Bilińskich, to coś się tu zaskakująco spięło. Może to ta sama nuta autentyczności, ta sama niezgoda na bylejakość. Muzyka „Łysego”, jak zdjęcia Agnieszki i Włodka, opowiadała o świecie widzianym sercem. I choć używała innych środków, mówiła w tym samym języku, języku prawdy.
O tym muzycznym duecie można by opowiedzieć osobną historię. Ale nie wszystko naraz. Zostawmy to na inną opowieść.
















Bieszczadzkie Pstryki, sztuka i muzyka w deszczu.
Sobotni majowy wieczór w Stanicy Kresowej Chreptiów upłynął pod znakiem sztuki, wzruszeń i tej nieuchwytnej, bieszczadzkiej energii, którą trudno wytłumaczyć,ale każdy,kto tu był,poczuł ją całym sobą. Pogoda, jak to w górach – zmienną jest. I choć grzmoty i błyski przecięły niebo z teatralnym rozmachem, to wydawały się jakby reżyserowane. Przyszli i turyści, i nasi miejscowi,bo wiedzieli, że warto.
Wieczór rozpoczął się od wernisażu niezwykłej wystawy fotograficznej, połączonej z promocją książki, będącej owocem przyjaźni i wspólnej pasji. Lidia Olejarz, Marta Kurc, Józef Alberski i Robert Mach pokazali nam nie tylko swoje zdjęcia i prace, ale także opowiedzieli historię przyjaźni, wspólnych wędrówek i zachwytów nad Bieszczadami. Ich „Bieszczadzkie Pstryki Naszej Kliki” to nie nazwa – to wyznanie. Zdjęcia, słowa, wspomnienia, wszystko to złożyło się na opowieść głęboko zakorzenioną w miłości do Bieszczadów.
Dla mnie ten wieczór był szczególny, bo choć bywam gospodarzem wielu spotkań, to rzadko kiedy doświadczam takiej prawdy w spojrzeniach, takiej autentyczności w gestach. Pomyślałem wtedy, że mógłbym zacytować Siczkę „To właśnie są moje Bieszczady” , ale nie. Tym razem wolę powiedzieć „bo tacy są właśnie moi Goście”, ci na scenie i ci na widowni. I chyba właśnie w tym jest sens tych naszych spotkań – by przypominać sobie, że życzliwość, przyjaźń i bezinteresowność naprawdę istnieją. I mają się dobrze.
A potem, jakby wszystko miało swój naturalny rytm, przyszedł czas na koncert. Paweł Lewandowski, tydzień po premierze swojej pierwszej płyty „Pieśni wiatru”, zagrał dla nas z towarzyszeniem Mariusza Czaka (gitara solowa) i Pawła Barana (gitara basowa). „Pstrykom” bardzo zależało, by to właśnie on był muzycznym dopełnieniem wieczoru i to był strzał w dziesiątkę. Publiczność oddała energię płynącą ze sceny, tańczyła, śpiewała, a pioruny zdawały się podbijać dramaturgię każdej frazy. To był koncert, który się nie powtórzy. I chyba o to chodzi, żeby nie było dwa razy tak samo.
Był też moment bardzo osobisty. W pewnym momencie Paweł wręczył Robertowi Machowi, swojemu przyjacielowi, płytę z numerem 1, z limitowanego nakładu, z żurkiem. Nie zdążył tego zrobić na premierze w Chryszczatej i właśnie dlatego ten gest podczas sobotniego koncertu miał w sobie coś szczególnego. Dla Roberta był to moment wyjątkowy, głęboko wzruszający, ze łzami w oczach], których nie sposób było ukryć. I nie wstydzę się napisać, że były też w moich.
Takie momenty zapuszczają korzenie w sercu i zostają w nim na zawsze.
Dziękuję wszystkim, którzy przyszli – mimo deszczu, grzmotów i stworzyli ten piękny klimat. To Wasza obecność sprawia, że te spotkania mają sens. I nieważne, czy to Chreptiów, czy inna bieszczadzka przystań, gdy jesteśmy razem, dzieje się magia. Magia prawdziwych Bieszczadów.















Pieśni wiatru – spotkanie w Chryszczatej
Smolnik, sobota, 26 kwietnia 2025. Nie wiem, czy to był koncert, premiera, ale wiem jedno: wydarzyło się coś prawdziwego. Zagroda Chryszczata, kultowe miejsce na mapie kulturalnej Bieszczadów,znów zatętniła życiem. Nie pierwszy raz i na pewno nie ostatni. To tu spotykają się mieszkańcy i turyści, artyści i włóczędzy, przyjaciele i ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że się nimi staną. Wspólne wieczory przy gitarze, rozmowy o wszystkim i o niczym, koncerty grane z potrzeby serca.
Dla mnie to miejsce szczególne, pierwsze, do którego trafiłem, kiedy kręciliśmy zdjęcia do filmu „Śniła mi się Połonina”. To tu po raz pierwszy spotkałem ludzi, którzy noszą w sobie bieszczadzką prawdę. Czasem dziką, czasem czułą, ale zawsze prawdziwą. Czuję do tej przestrzeni głęboki sentyment i szacunek, jak do starego przyjaciela, który niczego nie udaje,ale zawsze jest sobą.
W ten sobotni wieczór wydarzyło się coś jeszcze. Paweł Lewandowski – znany z tego, że nie tylko słucha wiatru, ale i umie go przełożyć na dźwięki – zaprezentował swoją pierwszą płytę „Pieśni wiatru”. Jedenaście utworów, wszystkie jego autorstwa, a teksty napisali Bożena Spryńska, Zuzanna Puchalska, Albert Płusa, Janusz Śmigielski i oczywiście Paweł. Piosenki o tym, co prawdziwe i kruche, o wolności i więziach, które się z niej rodzą.
Miałem szczęście być blisko, kiedy ta płyta powstawała. Paweł mówił o niej z czułością, z jaką mówi się o kimś bliskim. Z jednej strony radość tworzenia, z drugiej – obawa, że zbyt osobiste, zbyt prawdziwe. Ale przecież to właśnie jest siłą tej muzyki. Autentyczność. Nieprzekombinowana, nieprzykryta studyjnym plastikiem. Muzyka, która jest jak rozmowa przy ogniu – nie musi być idealna, ale musi być szczera. I czułem, że to nie będzie tylko zbiór piosenek, ale coś głębszego – osobista opowieść o drodze, o byciu sobą i z innymi.
Podczas premiery płyty w Zagrodzie Chryszczata Pawłowi towarzyszyli: Jurek Krupa (akordeon, śpiew), Mariusz Czak (gitara solowa), Radek Wójtowicz (gitara basowa) oraz Marysia Grzegorzek. Przyszli przyjaciele, znajomi, bieszczadzkie duchy i ci, którzy po prostu czują tę muzykę. Paweł jak zawsze – z charyzmą, z tą swoją nieposkromioną radością, która działa jak latarnia: przyciąga. Były niespodzianki, śpiewy, tańce i uwaga! Złota Płyta. Tak,symboliczna, od serca, podarowana przez przyjaciół.
Nie zabrakło gości specjalnych, którzy wzbogacili ten wieczór swoją obecnością i dźwiękiem: Andrzej Czyż, Maciej Jóźwik, Piotr Michna, Adam „Łysy” Glinczewski, Jacek Dariusz Pikuła, Dagmara Zacny oraz niezastąpiona Kapela z Przypadku. Bo w Bieszczadach najpiękniejsze rzeczy dzieją się wspólnie – bez prób, bez reżysera, za to z serca.
I kolejna niespodzianka - wystąpił Jacek Dariusz Pikuła. Na wstępie poprosił o chwilę ciszy – tej prawdziwej, głębokiej. I wtedy wydarzyło się coś więcej niż koncert. Jacek, z gitarą, z przygotowanymi utworami i słowami pełnymi obecności, opowiedział o spotkaniu z papieżem Franciszkiem, prosto z potrzeby serca, by go uczcić. Na finał swojego występu Jacek zaprosił Pawła, by wspólnie wykonali utwór „Bez maski na twarzy”. I rzeczywiście, tego wieczoru nikt nie potrzebował żadnej maski.
Na scenie pojawił się także prezes Natchnionych, który z uśmiechem zaprosił wszystkich na nadchodzący kultowy festiwal, a także na występ Pawła z zespołem.
Koncert nagłośniła firma Czak Music, a za konsoletą zasiadł Kacper Murdzek. Jakość dźwięku była znakomita – słychać było każde słowo, każdy niuans gitarowego brzmienia. Nawet gospodarze Zagrody pogratulowali, a to naprawdę coś znaczy. Warto też wspomnieć, że Zagroda Chryszczata jest sponsorem pierwszego nakładu płyty Pawła, to piękny i znaczący gest, dzięki któremu jego utwory mogą nieść się dalej w świat.
Ten wieczór był czymś więcej niż premierą płyty. To było święto bieszczadzkiej muzyki, spotkanie przyjaciół, opowieść snuta dźwiękiem, obecnością i wzruszeniem.
Z ciekawością i życzliwością będę się przyglądał dalszym muzycznym losom Pawła.Mam nadzieję, że będzie dalej rozwijał się muzycznie, bo ma w sobie ogromny talent i potencjał.To facet, który nie boi się pracy i potrafi być wytrwały. Pytanie tylko, czy znajdzie jeszcze czas na tworzenie, na odkrywanie nowych ścieżek, czy – jak do tej pory, pochłoną go liczne występy, czasem w miejscach, które nie zawsze dają przestrzeń na prawdziwe muzyczne opowieści? Nie wiem... Ale jedno wiem na pewno – wiatry, które śpiewają w Bieszczadach, mają teraz swój głos. I ma na imię Paweł.
Link do felietonu opublikowany na łamach wbieszczady.pl
















Z prawdziwą ekscytacją zapraszam...


© 2024. All rights reserved.